inne

LAWINA – Łomnicki Lód (Lomnický ľad)

4 lutego 2019

Nagranie z odnalezionej kamery, akcja dzieje się 11 marca 2018. Wiosenne wspinanie, wiosenne zjazdy….

Lodospad Łomnicki to dwu wyciągowa droga o trudnościach WI4+, wykoszona 1 lutego 1996 roku, przez D. Kuráň, bez asekuracji. Lodospad ten to nic innego jak zamarznięta Capia Siklawa wpadająca do Żlebu Chmielowskiego, znajdująca się u wylotu Żlebu Tery’ego, który z kolei opada z Przełączki Pod Łomnicą (pierwsza od szczytu Łomnicy w Północno-Zachodniej grani).

Sprzęt lawinowy w promocji – TUTAJ

Plecaki lawinowe w promocji – TUTAJ

Pod filmem znajdziecie CAŁY opis za YT (nie przewijajcie filmu :P).

Za opisem z youtube:
Sygnały ostrzegawcze/alarmowe:

• wysoka temperatura

• silna operacja słońca

• mięknący śnieg

• duża lawina ze żlebu Birkenmajera

• powtarzające się lawiny za wschodniej ścianie Pośredniej Grani (wystawa stoku południowo-wschodnia)

• pod lodospadem pierwsze zaobserwowane „ślimaki” ze zwijającego się śniegu

• sporej wielkości lawina schodząca żlebem Chmielowskiego (pod lodospadem już zsuw śniegu, prawdopodobnie do wylotu żlebu.

• okresowo obrywjące się bryły lodu nad Łomnickim lodem.

• duża ilość wody ściekająca lodospadem

• dwie mniejsze lawinki z kuluaru Téry’ego.

Czemu tym razem zawiódł zdrowy rozsądek? Nie mam pojęcia. Wcześniej, wiele razy zwracało się uwagę na takie sygnały i podejmowało decyzje o odwrocie, zwykle już po zauważeniu jednego z nich. W tym wypadku było ich bardzo wiele i obraz zagrożenia powinien być całkowicie jasny.

Błędy fundamentalne:

• zbyt późne wyjście w góry

• zbyt późne podejście pod lodospad (co najmniej 2-3 godziny za późno)

• rozdzielenie zespołu – w razie wątpliwości wycofuje się cały zespół

• nie przeanalizowanie i uwzględnienie prawdopodobnego rozwoju zagrożenia lawinowego, związanego ze wzrostem temperatury i zmian kierunku padania promieni słonecznych.

• zignorowanie wszystkich, powyższych, sygnałów ostrzegawczych/alarmujących.

Błędy taktyczne:

• wybranie złego miejsca na początek wspinania – po lewej stronie (platforma po poprzednich zespołach), zamiast po prawej (bardziej w cieniu). Już wtedy, prawą stroną co jakiś czas coś spadało z góry.

• kontynuowanie wspinaczki, pomimo widocznej, bardzo kiepskiej jakości lodu – pierwsze 5cm to firn i wszędzie płynącą wodę. • odbicie zupełnie na prawo, gdzie ryzyko było największe.

• nie przypięcie dziab do uprzęży, co spowodowało próbę ich odkopania, po zejściu dwóch pierwszych lawinek.

Relacja:

Podejście lewą stroną żlebu, krawędzią starego lawiniska – dość twardo, pod samą ścianą bardzo miękko. Trawers żlebu pod lodospad. Po jego prawej stronie głęboki, zapadający się śnieg, w związku z czym podchodzimy pod jego lewą część, gdzie wyrąbane są platformy po poprzednich zespołach. przypinam plecaki do śruby, szpeimy się. Po kilkunastu minutach huk i po chwili widać bryły śniegu nieśpiesznie zsuwające się w dół żlebu, ok. 10 m od stanowiska. Decydujemy się spróbować przejść choć kawałek lodospadu.

Wejście z prawej do góry, potem lekki trawers w prawo i ponownie w górę, do otworu w kurtynie. Wkręcone trzy śruby. Wejście za kurtynę. W środku nisza wypełniona śniegiem. Ocena możliwości przejścia dalej; kurtyna na lewo bardzo słaba, rozmoknięta, widoczne szerokie poziome pęknięcia (2-3cm). Z prawej lepiej, twardsza i grubości ok. 25cm. W głębi, patrząc od tyłu widać niebieski lód. Trudności wyjście wprost w górę, wg. mnie przekraczają WI4+, nie podejmuję się, nie w tych warunkach. Decyduję się na trawers za kurtyną na prawo i wyszukanie możliwości zjazdu – widać pozostawione liny. Na końcu otwiera się możliwość wspinania w górę, zalanym lodem niemal pionowym kominkiem. Lód solidny, ale płynie po nim woda. Wkręcona śruba – ta z pewnością będzie trzymała. Idę w górę. Nagle, w połowie kominka, słychać huk i chwilę później schodzi pierwsza lawina. Zdążyłem jeszcze przyjąć w miarę wygodną i stabilną pozycję. Uderzenie, masy ciężkiego śniegu i lodu próbują ściągnąć mnie w dół. Z trudem można złapać oddech. Rośnie napór śniegu, który gromadzi się na kasku i ramionach. Kurczowo trzymam się dziab, raki trzymają – nie puszczę się choćby nie wiem co. W pewnym momencie pojawia się jeszcze dodatkowo obciążenie od lin, które również lawina ściąga w dół. Trwa to długo, ale po kilku minutach wreszcie ustaje. Próbuję się otrząsnąć z oblepiającego mnie śniegu – nie jest to łatwe. Z kasku udaje mi się go usunąć dopiero przez uderzanie głową o lód przed sobą. Jestem już kompletnie przemoczony. Decyzja jest jedyna możliwa i natychmiastowa – schodzimy, co komunikuję Michałowi w niewybrednych słowach. Nie wiem co się dzieje na dole, próbuję oczyścić nieco okulary. Zastanawiam się w jaki sposób zejść. Metr powyżej mnie jest przełamanie lodu i skały po prawej, na których wiszą jakieś liny. Postanawiam podejść, może da się coś tam założyć do zjazdu. Po kilku ruchach w górę znów huk – schodzi druga lawina. Wszystko trwa dłużej niż poprzednio. Śnieg zrywa mi okulary, na szczęście zatrzymują się nad uprzężą. Ponownie otrzepywanie się ze śniegu wszystko mokre ale nie czuć zimna. Pali skóra na rękach poobdzierana przez firn. Następuje kilkadziesiąt minut względnego spokoju, w trakcie których udaje mi się zejść do końca trawersu kurtyny lodowej. W skale po prawej znajduję hak (łyżka) z pętlą z repa. Wygląda solidnie. Robię auto z liny, wracam do ostatniej śruby i wykręcam ją. Auto z taśmy, przewiązanie lin przez repa, prusik, przyrząd zjazdowy. Cofam się do otworu w kurtynie. Jeszcze raz sprawdzam stanowisko zjazdowe. W między czasie Michał pyta o łopatę – nie mogę się domyślić po co. Zjeżdżam, asekurując się dodatkowo dziabką i wykręcam śruby – na wpół wytopione. Na dole Michał szuka swoich dziab i kijków. Próbujemy ustalić miejsce gdzie były wbite w śnieg. Ściągam liny i jedną z nich pakuję do plecaka (myślę że druga może się przydać przy zejściu). Teraz wspólnie grzebiemy dziabami w śniegu w poszukiwaniu zaginionego sprzętu. Bezskuteczne poszukiwania trwają jakiś czas. Nagle potężny huk. Patrzymy w górę – zza krawędzi lodospady wyłania się ogromna chmura śniegu i lodu. Nie ma czasu na nic. Rzucam się w śnieg na lewo. Kątem oka widzę Michała jak odskakuje w prawo. Liczę że się utrzymam w dziurze której się uchwyciłem. Nic z tego, czuję że jadę, odwraca mnie na plecy, koziołkuję. Robi się coraz ciemniej. Czy to już koniec? Nie, dopóki to wszystko się przemieszcza mam jeszcze szansę. Rękami chronię głowę, łokciami rozpychając bryły lodu, całym wysiłkiem próbuję się ruszać. Udało się jestem na powierzchni. Płynę z masami śniegu, nogami do przodu, nie szybko, ale nieubłaganie. Usiłuję za wszelką cenę uciec z głównego nurtu, złapać się brzegu. Ruchy utrudnia utrudnia dodatkowo szpej na uprzęży i lina, która mnie krępuje. W ręku trzymam kask – jakim cudem spadł? Okularów nie ma. Lawina zwalnia, wydaje się że zaraz się zatrzyma. Jednak nie, żleb się zwęża, masa śniegu znów znacznie przyśpiesza, niebezpiecznie zbliżam się do skały – na szczęście jest gładka, delikatnie się od niej odpycham – prześlizgnąłem się tuż obok. Za skałą jest nisza. Liczę że da się tam schować. Przewracam się na prawy bok, i jeszcze raz. Udało się złapać krawędzi wału na brzegu śnieżnej rynny. Wbijam czekan. Wszystko poplątane. Przerzucam się do niszy – tutaj jest bezpiecznie. Obok, śnieg wciąż sunie w dół. Usiłuję się jakoś rozplątać z lonży, liny, śrub, ekspresów, uprząż mam niemal całkiem przekręconą. Łapię oddech. po pewnym czasie wszystko milknie i zatrzymuje się. Gdzie Michał? Został na górze? – mam nadzieję. Krzyczę w górę żlebu. Oczekiwanie w napięciu. Po chwili jest odpowiedź. Ulga! Dobiega z dołu. Mówi że idzie w górę. Dobrze.

Szarpię się z liną, żeby wyrwać ją zanim wszystko stężeje. Na górze było słońce i ciepło tutaj jest o wiele chłodniej i mgła. Po pewnym czasie wyłania się Michał. Dochodzi do mnie. Wszystko w porządku? Cieszymy się. Musimy iść na górę tam zostały plecaki. Czy są tam jeszcze? Mozolnie podchodzimy. Żleb wygląda już zupełnie inaczej – wyślizgana, twarda rynna. Widać już lodospad. Plecaki chyba jeszcze są – przypięte do lodu. Znalazł się kijek i jedna z dziabek Michała. Są też plecaki. Michał ma podejść do nich od góry, ja mam ostrzegać jak by coś leciało z góry. Michał odpiął plecaki i odrzucił je. Wykręca śrubę. Leci lawinka z góry. Krzyczę. Michał odskakuje. Lawinka przybiera na sile. Michał oddala się bardziej. Wreszcie przestaje. jeden plecak znika pod śniegiem. Obserwowałem je więc wiem gdzie go szukać – jest. Zakładam przemoknięty polar. Futerał pokrzywiony, ale okulary na szczęście całe. Jest też radio. Wywołujemy Anię. Jest na dole, widzi nas. Schodzimy. Gdzieś wysoko znów huk, ale tym razem już, na szczęście, nic nie spada na dół. Adrenalina przestaje działać. Odzywa się ból pleców, karku rąk… Robimy pobieżny bilans, co się odzyskać a co nie – to nieważne. Dochodzimy do miejsca gdzie zostawiłem linę, szarpiemy się z nią i wpychamy do plecaka. Na dole Ania się niecierpliwi. Dochodzimy do miejsca gdzie zatrzymał się Michał. Znajduje się druga z moich dziab. Widać ogrom mas śniegu. Szerokie czoło, piętrzące się na kilka metrów. Niewiele brakowało, bardzo niewiele.